
Nigdy mnie nie zobaczysz na żywe oczy poezjo!
Rozbijają się o gościeniec słowa żelazne i myśli z ołowiu,
wyniosą z domu stare ubrania
i wybiorą strony, które chcą zapisać, albo spalić?
Bo żyć milion lat, to jak być ze słońcem –
mam całe horyzonty zawikłań w miałkie wersy,
z jednej gliny do drugiej gliny, a jedynie nie jej namiastki,
jaką zwykło się nazywać Ziemię…
Jednak wątpliwość rozstrzyga się żelazem i krwią,
Synowie mocnej, ojcowskiej ręki,
córki od rany odjęte, do rany przyłożone –
warta u boku, która spełnia swoje obowiązki
ze sztuką kochania obcując cała młodość.
Wyjdźmy na ulice, zamieszkali w dwu
rodzajach. – Dajmy im to, o czym marzą i tak pozostaną
w starciu żywiołów. Co pięć minut ginę, jak
chrześcijanin. Nie potrafię już nadawać tytułów
i tu rozgrywa się dylemat – opuścić dom, czy wysiąść
w połowie drogi na stacji nieznanej?