Sięgam po gmach niebieski – stoję na tratwie pożegnań
Wybiegam w wersologiczną przepaść, by złapać przeszłość
upuszczoną przygodnie bez zorientowania. Umiem i nie,
ubierać się w artyzm wyznania, bo bezwstyd zostawiam
ogierom na wybiegu. Klęczę tylko przed krzyżem dziesięciu
desek, każda drzazga umiera zatorem łzy w oku reumatyzmu
i grzęzawiska. Kałuże omijam nienagannością formy –
ugorem eklektycznej zarazy: frasobliwej miny widzialnej
i słyszalnej. Zjednoczonej podczas aktu transcendencji, ubolewam
nad słowy. Który wybrał wiarę – będzie mu sprzyjać. Mając
tylko je w drabinie zbitej na potrzeby moje i całego świata.
Jestem klauzulą wyjścia, poza nawiasem pewne traumy uszczypnięte
wedety, sen mój snem proroka. Mam i nie mam porządek
w pięknie wszelkich postaci: wiersza…